Slabo mi. Od paru tygodni usiluje uzyskac tlumaczenie na angielski ze stosownymi pieczatkami (innymi slowy, tutejsza odmiana przysieglego) moich przedmiotow i ocen ze studiow...Znalazlam oferte, ktora nie odbiega za bardzo od stawek krajowych. Najpierw czekalam dwa dni na odpowiedz na pierwszego maila. Nastepnie, zgodnie z instrukcjami poslalam skany oczekujac dalszych instrukcji. Uplynal tydzien, ja w miedzyczasie mialam mlyn w pracy wiec jakos mi to umknelo. Wyslalam ponownie maila przypominajac o zleceniu. Cisza. Minal kolejny tydzien, zatem dzis zadzwonilam do rzeczonej placowki, ktora, jak mniemam, sprowadza sie do prywatnegoadresu i podpietego pod kompa osobnika sztuk jeden. Pan ow rozmawial ze mna nieomal 10 minut o komunie, esbekach i roznych takich i w tym czasie nabralam przekonania, ze jest pijany, a takze leciwy. Przeprosil za opoznienie, obiecal, ze zrobi to na 'jutro', zastrzegl sobie jednak, ze z pewnym slownictwem to on sobie nie radzi ('haploidy ?') i abym najlepiej wszystko sprawdzila. Kto, pytam, ma sobie radzic ze slownictwem, jesli nie tlumacz ? Na jego miejscu nie przyznawalabym sie klientowi, ze czegos nie rozumiem, wszak to profesjonalna dyskwalifikacja. Ponadto, czy tak ciezko siegnac po slownik ? Wpisac w Google ? Po co oferowac tlumaczenia profesjonalne/techniczne, jesli byle slowko z dziedziny naukowej staje sie problemem ? Wreszcie, KOMU stosowne instytucje nadaja przywilej walenia pieczatek i podpisow i na jakiej zasadzie ?
Kurna, sama bym to przetlumaczyla w 10 min ale przeciez mi nie wolno, musi byc oficjalnie.
Jutro sie okaze, czy zrobil to dobrze, czy zmasakrowal i musze poprawiac. Cena okazyjna, £10 za strone.
No comments:
Post a Comment