For Your Pleasure

For Your Pleasure

Saturday, March 31, 2012

***

O matko...Tydzien bez netu, telewizorni, ba, bez slowa drukowanego. Jakzez nie przejrzec najnowszego wydania 'Look' czy 'Grazia' ? Zaczelo sie w poprzednia niedziele z rana: moje oczy byly niemilosiernie zapuchniete, szczypaly, a skora wokol nich piekla. Gwoli sprawiedliwosci, spedzilam pol nocy ogladajac drugi sezon Tudorow na laptopie, co czesciowo tlumaczy owo nieszczescie. W poniedzialek bylo jeszcze gorzej. W dniu moich urodzin z lustra straszyly mnie wory pod oczami i zmarszczki jak kratery...Skora sucha i napieta, jak papier. Pomogl odwyk od szklanego boga, kompa, krople i Nivea aplikowany 10 razy dziennie. Alergia ? Zmeczenie ? Masc na pryszcze cudownie przetransferowala sie z czola, gdzie ja normalnie stosuje ? Fuck knows, juz jest o wiele lepiej, ale i tak przed ekranami nie spedzam dluzej niz 2 h dziennie. Z pozytkiem, jak mi sie zdaje.

Co z letnim wypadem do stolicy Czech ? Najtanszy lot z dojazdem na lotnisko w interesujacym mnie terminie kosztuje w tym momencie ok £160 bez bagazu. Czeskie hotele licza gdzies od 40 euro za nocleg, hostel na 7 dni odpada, musze miec wlasny pokoj i lazienke. Ogladam oferty na Expedia, jeszcze sie poradze w tej kwestii, ale wyglada to dosc zachecajaco, lot z British Airways z Heathrow, a nie Wizzair z odleglego o ponad 2 godziny pociagiem Luton, hotel oddalony o 10 min jazdy tramwajem od centrum miasta, koszta takie same, jak przy oddzielnym rezerwowaniu 'taniego' lotu i hotelu. Jesli ten termin nie wypali, zawsze moge pojechac pozniej, a wolne czerwcowe poswiecic na zwiedzanie Londynu. W miedzyczasie czytam przewodniki, jesli im wierzyc, Art Nouveau jest w Pradze obecne na kazdym kroku. Awesome. 





Szkoda, ze juz nie jest tak cieplo, planowalam wypad na plaze, nie do obleganego przez tlumy Brighton, a do piaszczystego West  Wittering. Swoja holiday cottage ma tam Keith Richards :)




Co sie odwlecze, to nie uciecze. Jestem pewna, ze lato bedzie, jak co roku, dlugie, suche i upalne...

Wednesday, March 21, 2012

***

'In Time'. Pomysl niezly: czas, jako waluta, zmodyfikowana genetycznie ludzkosc, najbogatsi nigdy sie nie starzeja, matki, zony, corki i kochanki sa wiecznie mlode - o ile je na to stac. Amanda Seyfried, ktora przeciez lubie, Justin Timberlake, ktorego na ekranie wlasciwie toleruje, niech juz lepiej gra w filmach, niz 'spiewa'...Cillian Murphy, pol-Irlandczyk, pol-Francuz, aktor o jakze charakterystycznej fizjonomii. A film kiszka. Dobrze, ze nie poszlam do kina. A na polskich ekranach, jak slysze, Kac Wawa swieci tryumfy :)))

 I. jednak zamowila nam olej avocado, wheatgerm i apricot kernel - yey! Przypuszczam, ze przyjada w sporych opakowaniach i sobie odleje po 100 gram. Dobra z I. kobieta, mimo ze co chwile jej nie ma w pracy -But I Have A Baby, syndrom BIHAB inaczej. Jej malymi zajmuje sie na co dzien niania. Co robi niania, kiedy dziecko zakaszle i zasmarcze ? Dzwoni po mame, mama wszystko rzuca i pedzi do domu obcierac nosy. Zastanawiam sie, co to daje ? Czy od stania nad smarkatym mu sie polepszy ? Czy niania nie moze zaaplikowac paracetamolu i zaczekac, az mama tudziez tata (czemu zawsze matka sie zwalnia, a nie ojciec ? bo ojciec ma prace wazna, a matka jest szeregowym robotem, wykonujacym zadania zmudne i nudne, w mysl biblijnej zasady, ze kobieta ma byc zaledwie pomocnikiem...no dobra, zapedzilam sie...) wroca z pracy ? Nie mam dzieci, wiec tego nie rozkminiam.Tak czy siak, wskutej chwilowej nieobecnosci I. oraz faktu, ze w naszej firmie dobrze jest chorowac (kilkutygodniowe urlopy daja ot, tak), rozbijalam sie kolejny dzien w sasiednym labie, latalam jak przyslowiowy kot z pecherzem, zastepujac wielkich nieobecnych. Praca banalnie prosta, ale jesli wszystko ma byc ASAP, to zaczyna sie stres, pot i lzy...Jutro zapewne wroce do wlasnych obowiazkow, do nadrabiania zaleglosci, ktore sie pietrza od piatku poprzedniego, wskutek owych chorob i zwolnien. Ach, ten kryzys. Przynajmniej sie nie nudze, co ma nieuchronnie miejsce podczas wykonywania w kolko tych samych czynnosci - zgadnijcie jakich ? Zmudnych, rutynowych, znienawidzonych przez mezczyzn, bo oni tacy kreatywni wszak i znizac sie do monotonnych zajec nie beda, o nie. Od tego sa baby. Znow sie zapedzilam...

Trafilam na fajny kanal na YT:

http://www.youtube.com/user/gossmakeupartist

Mily i rzeczowy pan, do kilku jego porad juz sie zastosowalam. Do tego przyjemnie na niego popatrzec :) Kliknelam na jeden z podawanych przez niego linkow i znalazlam sie na stronie londynskiego sklepu sprzedajacego produkty oparte na kwasach owocowych, jak tez czyste kwasy. Od czasu jakiegos rozwazam kwas glikolowy, na poczatek 30%. Cena to ok. dychy za nieznana zawartosc (mam nadzieje, ze wiecej, niz 10 ml!). Ryzykowne to, bawic sie w peeling kwasami w domu ? Lepiej dac sie zakwasic u kosmetyczki, za duuuzo wieksze pieniadze ? W koncu to zadna filozofia: posmarowac facjate, odczekac pare minut, zmyc, zneutralizowac i  modlic sie, zeby skora nam nie zeszla platami i zeby nas nie uczulilo. Wyzej wymieniony sklep sprzedaje takze kwas mlekowy i salicylowy, brak zas popularnego w Polsce migdalowego, czyli mandelic acid. Jakby ktos chcial obczaic  - http://www.bravuralondon.com/

Ponadto zlapalam niespodziewana jazde na The Doors. Nie, Morrison nie sni mi sie po nocach. Za 'Roadhouse blues' czy 'L.A. Woman' dalabym sie jednakowoz posiekac. Let it roll, baby, roll!

Jeszcze o czyms mialam napisac, ale leb mi szwankuje i nie pomne, o czym.

Nara!

Wednesday, March 14, 2012

***

Przyszedl czas na mala refleksje nad produktami ze strony http://enaissance.co.uk/. Sprzedaja takze na Amazon i ja tam wlasnie ich zlokalizowalam. Nabylam po 100 ml olejkow: macadamia, sweet almond, coconut fractionated, 50 ml argan oil i 100 g shea butter. Wszystko przyszlo skromnie, acz porzadnie zapakowane, nic sie nie rozlalo. Podjarana, rzucilam sie do testowania i oto, co mysle po paru tygodniach smarowania szlachetnego lica, takiegoz ciala, rak, stop, wlosow, a nawet rzes.

Kremy, balsamy do ciala moga isc precz. Nie mowie tu o jakichs specjalnych wynalazkach, tylko takich popularnych, drogeryjnych. Olejek macadamia wygrywa bezapelacyjnie, jesli chodzi o wlosy: przed myciem wcieram, zakladam shower cap (dawniej zawijalam leb w reklamowke z Tesco, ale kojarzylo mi sie to z zawszonymi dziecmi, lol), na to recznik i oddaje sie np. kontemplacji 'Inspector Montalbano' na BBC 4 :) Rownie dobrze dziala olej arganowy, ktory obecnie mozna znalezc w co drugiej odzywce czy masce do wlosow (ile go tam jest ? pewnie ulamek %, zatem zamiast wywalac kase na artykuly drogeryjne, naprawde lepiej zainwestowac w czysty produkt). Na twarz i cialo nakladalam ten z migdalow i kokosowy, ktory, co dziwne, wcale nie pachnie kokosami, czyzby dlatego, ze jest fractionated (w temperaturze pokojowej jest plynny) ? Albo dlatego, ze nie zawiera sztucznego zapachu...Jestem rowniez bardzo zadowolona, sweet almond swietnie sie sprawdza zamiast kremu na noc...nie musze dodawac, ze swoje kremy na noc zuzylam do stop, bo juz mi niepotrzebne :) Olejki, o ktorych mowa, sa kompatybilne z ludzka skora, maja sklad zblizony do sebum, wiec znakomicie na nia dzialaja i wygladzaja. Na koniec maslo shea: jest bardzo twarde i zbite, ma dosc osobliwy zapach, topi sie pod wplywem dotyku i jest naprawde bardzo tluste. Jak dotad smarowalam nim dlonie przed snem i zauwazylam, ze moje suche jak wior paznokcie i skorki troche sie poprawily. Nienawidze pracowac w rekawiczkach, a mimo ostroznosci czesto sie cos tam chlapnie, w rezultacie rece mam suche i niekiedy nawet podraznione. Maslo shea to nie krem w tubce, ciezko nim operowac w warunkach codziennej walki o byt, ale w zaciszu domowego spa - jak najbardziej.

Tyle moich ochow i achow. Zaluje, ze dopiero teraz odkrylam dla siebie owe dobrocie. Moim hitem jest zdecydowanie macadamia nut oil, moja skora go po prostu kocha (wlosy tez!). Kosztuje w w/w sklepie £2.99 za 100g, czyli tyle, co nic. Najdrozszy byl olejek arganowy. Slowo ostrzezenia: popularne produkty z olejkiem arganowym (MoroccanOil, Organix) nawet kolo niego nie staly (sklad to praktycznie same silikony).

Nie chcialam skladac duzego zamowienia, w razie, gdyby jakosc okazala sie niezadowalajaca, ale po udanym pierwszym razie szykuje sie na drugie podejscie. Na liscie jest grapeseed oil, wheatgerm oil, avocado oil (zdatny rowniez do celow kuchennych), neem oil oraz hemp oil, czyli olej z konopii indyjskich, ponoc sam miod i orzeszki :) Jestem bardzo ciekawa, ktory najbardziej przypadnie mi do gustu!

Nawiasem mowiac, niedawno zauwazylam w jednym z naszych laboratoriow plakat, a na nim szczegolowy wykaz natural oils, zawartosc kwasow i tluszczowych itd. Zwierzylam sie chemiczce, ze to mnie obecnie jara i ze znalazlam niedrogiego dostawce na Amazon, bla, bla...a ona do mnie: a czemu ty to kupujesz ? Ja ci to zamowie! Heh, jeszcze by sie nam dostalo od szefow, ze firme naciagamy :)

Pozdrawiam organicznie i radze sprobowac :)









PS. Wlasnie przypomnialam sobie, ze mialam popelnic posta odnosnie internetowego szumu wobec blogu panny Kasi Tusk, zmieszanego z blotem przez dziennikarki 'Przekroju' bodajze. Widzialam ten blog z raz czy dwa, zwrocilam uwage na relacje z Tyrolu, gdyz sama sie tam wybieram jak sojka za morze. Generalnie nie chodze po blogach modowych czy szafiarskich, po kucharskich rowniez z rzadka, wiec opuscilam estetyczny 'Make Life Easier', ktory nie wzbudzil we mnie wiekszych emocji. Wzbudzil je jednak w owych paniach, pomstujacych, ze corka premiera niweczy trud feministek i promuje straszne mieszczanstwo. Co tu powiedziec...Dzis przy sniadaniu ogladalam wiadomosci: Obama i Cameron na meczu koszykowki. Wyobrazacie sobie Kaczynskiego w takiej sytuacji ? Ja rowniez nie. Tu jest pies pogrzebany: naszej nacji brak dystansu, za bardzo sie unosimy, przejmujemy, przesadzamy, dzielimy wlos na czworo. Do tego dochodzi wypaczone postrzeganie rzeczywistosci. Pudelek zamieszcza zdjecie jakiegos szkieletu i podpisuje: nowa dziewczyna Iksinskiego. Gruba ? Tuskowna wrzuca fotke kiecki z brytyjskiego ASOS i rozlega sie wrzask, ze lud chuj-wie-ktorej Rzeczpospolitej gloduje i wegetuje na umowach smieciowych, a tu dziewuszysko smie sie popisywac. Ludzie, wyluzujcie. Tyle komentarza ode mnie - temat zbyt nieistotny, zeby poswiecac mu posta :)

Friday, March 09, 2012

Culture Vulture - ciag dalszy

Wczoraj spedzilam nadzwyczaj przyjemny dzien w Londynie - wzielam sobie wolne i zrobilam dlugi weekend, naiwnie sadzac, ze w dzien powszedni jakos da sie po tym miescie chodzic bez bycia deptaym i popychanym co i rusz przez motloch. A gdzie tam. O szczegolach za moment, najpierw pare slow o filmie, na ktory mialam pojsc do kina, ale na szczescie nie poszlam - 'Machine Gun Preacher'.

Dita lubi Gerarda Butlera, ubolewa na wiesc o jego uzaleznieniu od heroiny i zyczy mu opamietania w tej kwestii. Co do filmu: zaczyna sie dobrze, zaczyna sie mocno, jakkolwiek stereotypowo. Zabijaka wychodzi z wiezienia, oczekuje go, niczym Penelopa, wierna malzonka (partnerka ?), ktora w tym filmie powiela najgorszy wzorzec kobiety przyssanej do swojego chlopa bez wzgledu na wszytko. Niech pije, bije, kto wie, moze ktoregos dnia sie opamieta i przykladowo wezmie za uczciwa robote, a rodzinke z trailera wyprowadzi do pieknego domu ? Tak sie dzieje, bohater zaciagniety przez swiatobliwa polowice do kosciola nawraca sie na droge cnoty. Nawiasem mowiac, chrzescijanstwo amerykanskie to jakis odlot: kazdy moze sobie postawic szope, rozdac ulotki i zaczac w niej odprawiac modly. Fajnie! Patrzac na uczestnikow owych wesolych spedow, mialam wrazenie, ze widze oddzial lekko uposledzonych na przepustce...Niewazne, podczas jednej z takich imprez pada informacja o misji w Afryce. Pan Sam Childers postanawia sie tam udac, troche pomachac lopata i pobiegac z taczkami. Zaczyna sie interesowac lokalna sytuacja i chce zobaczyc cos wiecej - udaje sie mu w koncu ujrzec na wlasne oczy zrujnowana wioske i setki uchodzcow. Tu zaczyna sie wlasciwa akcja filmu, czyli Childers, ktory notabene jest postacia autentyczna, decyduje sie zbudowac sierociniec dla owych dzieciakow, co naturalnie nie podoba sie Armii Wyzwolenia czegos tam, czyli lokalnym kacykom i ktora robi mu wbrew, na co nasz bohater odpowiada w naturalny dla siebie sposob, mianowicie zaczyna siac przemoc i odwet. Przez reszte filmu ogladamy go, jak jezdzi w te i wewte do Sudanu, zaniedbuje wlasna rodzine i przyjaciela, zastawia wszystko, co ma, sprzedaje biznes, terroryzuje managerow bankow, zeby udzielali mu kolejnych pozyczek, a wszystko to po to, zeby realizowac swoje zamierzenia w Afryce. W koncu popada w spirale nienawisci - maly chlopczyk, zmuszony do zabicia wlasnej matki przez oprychow z tej Armii czegos tam, recytuje mu jakas kompletnie nieprzekonujaca w ustach dziecka gadke o tym, ze nie trzeba nienawidzic, bla bla - Sam sie opamietuje, uspokaja, dzwoni do rodzinki, zapewnia ich o swojej milosci i wszystko jest git. Na koncu dostajemy info, ze prawdziwy Sam Childers wciaz dziala w Sudanie, a jego zona nadal prowadzi ten samozwanczy kosciol. The end.

Postac ciekawa, historia zajmujaca, film powienien byc dobry, ale nie jest. Moglby byc o tym, ze altruizm to tak naprawde zakamuflowany sprytnie egoizm, pomagamy innym, zeby ulzyc wlasnemu sumieniu i poczuc sie lepiej. Jest amerykansko, hollywoodzko, jest troche wojennej grozy, aktorstwo na poziomie serialu familijnego, Butler fajnie wyglada, jak strzela. Zapewne o to chodzilo. Aha, jest to film stanowczo za dlugi - ledwo zdzierzylam te dwie godziny. W skali 1-10 daje 6.

Dobra, teraz Londek. Juz pare tygodni temu chcialam pojsc na wystawe Hockney'a w Royal Academy of Arts, ale bilety online byly wyprzedane, zas bez zabukowanego biletu w ogole nie bylo warto sie isc. Koniec koncow wybralam sie wczoraj, kolejka do kas dluga na jakies 200 dusz, ale stalam w niej moze z pol godziny. Na bilecie jest godzina, o ktorej nas wpuszcza - jest taka frekwencja, ze musza kontrolowac liczbe zwiedzajacych. A wystawa - coz, znawczynia malarstwa nie jestem, Hockney'a pamietam z podrecznika do plastyki, gdzie umieszczono slynny obrazek z basenem. Na szczescie nie wystawiano kalifornijskich basenow, a przeglad landszaftow, Hockney jest tez bowiem wybitnym malarzem krajobrazow, maluje w plenerze, jak i w studio, na podstawie sporzadzonych w plenerze szkicow weglem. Kilka z tych szkicow rowniez pokazano, sa fenomenalne. Szacun. Wystawa jest  fajnie pomyslana, w kazdej sali mamy konkretny okres w dzialalnosci malarza, w ostatniej sa bodajze 52 obrazy bedacych odbitkami z iPada, na ktorym 74 - letni Hockney maluje namietnie i z fantastycznymi rezultatami. Dodam, ze tematyka jego dziel to glownie rodzinne Yorkshire, a takze amerykanski Wielki Kanion i park Yosemite. Najwieksze obrazy (tytul wystawy: A Bigger Picture) sa zlozone z kilkudziesieciu osobnych paneli i robia niesamowie wrazenie. Tym, co urzeka najbardziej, jest jednak kolor. Jego wykorzystanie jest po prostu mistrzowskie. Niesamowite, jak nudne pole, czy dwa krzaki na krzyz mozna przeobrazic w psychodeliczna orgie barw. Osobiscie uwielbiam kolor, nawet tak fluorescencyjny, jak tu:








Polecam kazdemu, kto w jakikolwiek sposob pracuje z kolorem, czy to w fotografii, urzadzaniu wnetrz i wystaw sklepowych, modnym obecnie wizazu - ta wystawa naprawda otwiera oczy. Wstep £14.

Docenilam wreszcie londynskie metro, dzieki ktoremu mozna sie sprawnie przemieszczac po molochu. Pojechalam na Oxford St, mala wizyta w Primanim, Selfridges i stoisku Illamasqua, wreszcie M&S. Przyciagalam dziwne spojrzenia, mierzac buty na dziale dzieciecym, a konkretnie chlopiecym. Numerowka dziecieca pokrywa sie z dorosla, wiec znalazlam dla siebie wcale eleganckie polbuty ze skory za polowe ceny, ktora zaplacilabym na dziale babskim. Wracajac jeszcze do wystawy, jako ze tlum byl nieludzki, nie moglam sie oprzec podpatrywaniu ludzi i zauwazylam, ze wiekszosc mezczyzn miala na sobie bardzo dobre obuwie. Czyli jakis tam ulamek procenta plci meskiej rejestruje, ze swiat butow nie konczy sie na rozdeptanych bialych adidasach. Hallalujah.

Potem na Leicester Square. O 19:50 grali 'Shame', wiec podskoczylam do Opery po program i po malym posilku poszlam na film. Film o uzaleznieniu od seksu, dodam. Temat pokazany swietnie, z wyczuciem, niewulgarnie (dla mnie przynajmniej), choc scen seksu, ktory dla bohatera jest tak naprawde niekonczaca sie meczarnia, nie brak. Nie sa one zenujace, tyko smutne. Michael Fassbender w kolejnej znakomitej roli, podobnie moglby to zagrac moze Christian Bale...Carey Mulligan w roli jego siostry, kabaretowej wokalistki - nie przekonala mnie jej rozwleczona wersja 'New York, New York', ale to moja opinia. Jesli ktos jeszcze mysli, ze seksoholizm to kolejny po cellulicie i ADHD sztuczny problem zachodnich spolecznstw, niechaj obejrzy, moze mu cos sie odblokuje pod czaszka. Moja pierwsza mysl po napisach koncowych: straszne, po prostu straszne, jak cos takiego sie z czlowiekiem dzieje. Dobry film. 8/10.

Coz, tyle na razie o doznaniach kulturalnych. Kolejny wypad planuje tuz przed Wielkanoca, tym razem na sztuke, bo jeszcze ani razu nie bylam w Anglii w teatrze.


Czuj duch!