Wszyscy, z tego co widze, sa bardzo zajeci strojeniem chuinek (przejezyczenie celowe), wstawianiem bigosu i polowaniem na fresz karpie ;) Ja tymczasem niespiesznie spakowalam walizeczke na jutrzejszy lot do stolicy Cywilizacji Smierci, jak to JPII zwykl byl okreslac kraje zezwalajace na aborcje i eutanazje tudziez inne sodomie i gomorie. Ogladalam przy tym sympatyczny koncert Stonesow z Hyde Parku, a teraz zamiast sluchac koled, ogladam wystep Alice Cooper z festiwalu Wacken. Poza tym nie robie nic i jest mi z tym bardzo dobrze.
Przezylam konfrontacje z NHS i potraktowali mnie dosc przyzwoicie, choc zdziwilam sie, kiedy zapisali mi fenoxymetylpenicyline w tabletkach. Ostatni raz mialam do czynienia z tym specyfikiem 30 lat temu, kiedy dzieckiem bedac zachorzalam na tyle, ze zabraklo skali na termometrze i zabralo mnie pogotowie, celem wstrzykniecia penicyliny wlasnie. NHS jednak nie jest na czasie, jesli chodzi o dostepnosc nowoczesnych lekow, wiec trzymaja sie tego, co dzialalo za wojen, a i teraz czasem dziala, a czasem nie. Zdenerwowal mnie fakt, ze lekarze nie wydaja zwolenienia 'z gory' wiec musialam dzien po dniu dzwonic do managerki tlumaczac jej, dlaczego jeszcze mam goraczke i kiedy mam zamiar wyzdrowiec. Dopiero po przekroczeniu 7 dni, ktore mozemy wg prawa usprawiedliwic sobie sami, dostajemy stosowny kwit, bez ktorego, jak w moim przypadku, moga byc problemy z platnym chorobowym.
Tym samym moj czas wolny od pracy zaczal sie 14 grudnia a potrwa az do 2 stycznia wlacznie, moj zaklad pracy jest bowiem zamkniety miedzy swietami a Nowym Rokiem, a za te dodatkowe trzy dni rowniez mamy zaplacone.
Ostatnie dni przyniosly, jak wiemy, tragiczne wiesci z Berlina. Doslownie tydzien temu rozmawialam z pielegniarka o tym miescie, a tu kolejny atak terrorystyczny. Co ciekawe, przez pierwsze 24 godziny media mowily o tym nie inaczej jak 'incident' i milczaly na temat pochodzenia mordercy za kolkiem ciezarowki, caly czas podkreslajac fakt, ze miala ona polskie numery rejestracyjne. Jak gdyby nie bylo wiadomo od pierwszych minut, kogo mozna bylo sie spodziewac jako sprawcy. Tymczasem nawet obrzydliwy brukowiec Daily Mail zamiescil na swej stronie komentarze, ktore mowily jedno: tego nie mogl zrobic Polak. Bez wzgledu na to, jak nas tu czesc spoleczenstwa nie lubi, nikt nie ma watpliwosci, ze nie jestesmy wysadzajacymi sie barbarzyncami. Gdybym wierzyla w teorie spiskowe, to bym pomyslala, ze Niemcy celowo przestali inwigilowac tego typa zeby zrobil, co zamierzal zrobic...ale po co ? Ktos chce zdemontowac Europe i ukrocic free movement, skoro przeslanek ku temu nie brakuje ? Mnie bardzie zastanawia, co sie dzieje z zewnetrznymi granicami Unii, skoro byle bandyta moze sobie tu wtargnac i ubiegac sie o azyl (azyl od czego, w przypadku Pakistanu?), a potem nawet nie ma go jak wywalic, bo nie ma stosownych dokumentow ? Wystawic za oplotki bez butow, powiadam, oraz wprowadzic calkowity zakaz wjazdu dla obywateli krajow zwiazanych w jakikolwiek sposob z terroryzmem.
Mam szczera nadzieje, ze wiecej zamachow i tragedii w tym roku juz nie bedzie.
Aby nie bylo za nudno, strajkuja pociagi Gatwick Express i Southern, a takze poczta, zatem zyczenia wysylam tylko mailowe, jak zawsze zreszta, bo nienawidze stania po znaczki i kupowania kompletow kartek, ktorych potem nie moge zuzyc przez 10 lat. Co mysle o strajkujacych i ich zachciankach, napisze juz po swietach.
Merry Christmas :)
For Your Pleasure

Friday, December 23, 2016
Sunday, December 11, 2016
***
Dyskutowalam wczoraj w gronie znajomych na temat cen biletow na imprezy glownie muzyczne: koncerty, musicale w Londynie itd. Wszyscy zgodzilismy sie, ze to co sie dzieje, to jest jedna wielka granda. Bilety znikaja w okamgnieniu, aby natychmiast pojawic sie na resale websites w cenach zaporowych. Stalo sie tak chocby w ubiegly poniedzialek, kiedy to w poludnie otwarto sprzedaz biletow na koncert Marillion w szacownej Royal Albert Hall. Poniewaz w tym czasie trwalo u mnie w pracy zebranie, a nie bardzo wypadalo wyjsc w trakcie motywujac to rzucaniem sie na miejsca w RAH, zaczekalam do lunchu. Bylo juz za pozno i na Ticketmaster nie ostal sie ani jeden bilet. Ci, ktorzy karnie czyhali przy komputerach od 12, narzekali na czekanie w liczacej tysiace 'staczy' wirtualnej kolejce, co i tak nie gwarantowalo zdobycia upragnionego biletu. Na drugi dzien zespol wystosowal oswiadczenie na Fejsbuku, w ktorym niemal przepraszal fanow za zaistniala sytuacje i zarazam dawal wyraz swojemu zaskoczeniu, nie spodziewali sie bowiem az takiego zainteresowania. Cala afere skomentowal rowniez na FB legendarny gitarzysta Dire Straits, Mark Knopfler, nawolujac do krokow prawnych majacych uniemozliwic hienom wykupywanie calych sektorow i sprzedawanie ich po zawyzonych cenach. Nie niektore imprezy nie wydaje sie juz tradycyjnych biletow i w drzwiach trzeba okazac karte kredytowa, ktora sie zaplacilo. Jest to jakies wyjscie...
Tym niemniej, to, co sie dzieje odpycha mnie troche w udziale w imprezach na zywo, a muzyke przeciez kocham i nie moge bez niej zyc. To, ze bilety na Phila Collinsa poszly w 15 sekund, moge jakos przebolec. Z pewna doza sceptycyzmu patrze za to na powroty takich grup jak Guns'n'Roses, ktora za obscenicznie wysokie honoraria zgodzila sie zreaktywowac w oryginalnym skladzie i jezdzi od stadionu do stadionu, inkasujac, w przypadku najtanszych miejsc na London Stadium, od stowy w gore za przyjemnosc patrzenia na grubego Axla na telebimie. Dla mnie to troche musztarda po obiedzie, a do tego 20 lat za pozno, bo powinnam ich byla zobaczyc w 1992, jak byli u szczytu slawy, choc juz na krawedzi rozpadu. To samo tyczy sie Aerosmith, ktorych bardzo lubie, ale nawet to, ze wystapia w krakowskiej Tauron Arenie nie sklonilo mnie, zeby bukowac lot i bilety, po bagatela 500 zl. Za calym szacunkiem, ale nie.
Kolezanka chciala zabrac dzieci na musical Alladin - blety £80 i £100. Innym razem zabrala corke na jakis koncert mlodziezowych gwiazdek pop co kosztowalo je £100 na glowe, tyle sobie policzylo LiveNation, choc oryginalna cena na bilecie to bylo 'tylko' £40 - i tak o wiele za duzo za popisy tych szympansow z playbacku, ale dzieci jak wiadomo maja koszmarny gust ;) Sama wywalilam o ile pamietam 350 zl za krakowski koncert Black Sabbath, oraz podobna kwote za fenomenalny wystep King Crimson w Brighton, Sting + Paul Simon to bylo jakies £50, ale byly to pieniadze dobrze wydane i bede pamietac te wydarzenia przez reszte zycia. Z manchesterskiego koncertu Depeche Mode zapamietalam za to mopa, bo kiedy zespol zaczal grac swoj najwiekszy hit, czyli Enjoy The Silence, jakis malpiszon rozlal piwo tuz przed moim nosem i przez reszte utworu zamiast podziwiac wijacego sie wokol mikrofonu Gahana, patrzylam na pracownika w odblaskowym wdzianku wycierajacego podloge. To jest kolejny, olbrzymi mankament koncertow pop rockowych, muzyki rozrywkowej, jak zwal tak zwal. Gawiedz, ktora tam przylazi i zamiast sie cieszyc muzyka, za ktora zaplacili kupe forsy, spedza 2 godziny kursujac miedze barem i kiblem, przeszkadzajac i rozpraszajac wszystkich wokol. Czy naprawde nie mozna sie napic przed, albo po ? Nie wszedzie tak jest, generalnie im wyzszy poziom imprezy, tym wyzszy poziom uczestnikow i bywaja koncerty, gdzie naprawde ludzie wiedza, po co przyszli i nie jest to drogie piwo w plastikowych kubkach. Mimo to i mimo calej otoczki i atmosfery grania na zywo, coraz czesciej lapie sie na tym, ze lepiej bym sie bawila w fotelu ogladajac to samo na DVD. Po prostu zazwyczaj nie potrzebuje innych ludzi, aby sie tym cieszyc, a nierzadko wrecz mi oni w tym przeszkadzaja.
Moral z tego taki, ze teraz bede chodzic na koncerty za maksymalnie £20 - £40, w mniejszych salach, nie na masowki i raczej juz nie na bardzo popularnych wykonawcow, na ktorych nie sposob kupic biletu w normalnej cenie i bez rocznego wyprzedzenia. Ostatnio tak poszlam na norweskiego saksofoniste Jana Garbarka w Royal Festival Hall nieopodal Waterloo Station. Akustyka swietna, poziom znakomity, atmosfera i publicznosc bardzo dobre, bilet tani - czego chciec wiecej ? A jelenie niech przeplacaja dalej...
Jak podkreslilam, kocham muzyke (dobra!) ale mam tez inne zainteresowania i cele w zyciu i sa one dla mnie wazniejsze od nabijania kabzy wedrujacym cyrkom na kolkach.
Tym niemniej, to, co sie dzieje odpycha mnie troche w udziale w imprezach na zywo, a muzyke przeciez kocham i nie moge bez niej zyc. To, ze bilety na Phila Collinsa poszly w 15 sekund, moge jakos przebolec. Z pewna doza sceptycyzmu patrze za to na powroty takich grup jak Guns'n'Roses, ktora za obscenicznie wysokie honoraria zgodzila sie zreaktywowac w oryginalnym skladzie i jezdzi od stadionu do stadionu, inkasujac, w przypadku najtanszych miejsc na London Stadium, od stowy w gore za przyjemnosc patrzenia na grubego Axla na telebimie. Dla mnie to troche musztarda po obiedzie, a do tego 20 lat za pozno, bo powinnam ich byla zobaczyc w 1992, jak byli u szczytu slawy, choc juz na krawedzi rozpadu. To samo tyczy sie Aerosmith, ktorych bardzo lubie, ale nawet to, ze wystapia w krakowskiej Tauron Arenie nie sklonilo mnie, zeby bukowac lot i bilety, po bagatela 500 zl. Za calym szacunkiem, ale nie.
Kolezanka chciala zabrac dzieci na musical Alladin - blety £80 i £100. Innym razem zabrala corke na jakis koncert mlodziezowych gwiazdek pop co kosztowalo je £100 na glowe, tyle sobie policzylo LiveNation, choc oryginalna cena na bilecie to bylo 'tylko' £40 - i tak o wiele za duzo za popisy tych szympansow z playbacku, ale dzieci jak wiadomo maja koszmarny gust ;) Sama wywalilam o ile pamietam 350 zl za krakowski koncert Black Sabbath, oraz podobna kwote za fenomenalny wystep King Crimson w Brighton, Sting + Paul Simon to bylo jakies £50, ale byly to pieniadze dobrze wydane i bede pamietac te wydarzenia przez reszte zycia. Z manchesterskiego koncertu Depeche Mode zapamietalam za to mopa, bo kiedy zespol zaczal grac swoj najwiekszy hit, czyli Enjoy The Silence, jakis malpiszon rozlal piwo tuz przed moim nosem i przez reszte utworu zamiast podziwiac wijacego sie wokol mikrofonu Gahana, patrzylam na pracownika w odblaskowym wdzianku wycierajacego podloge. To jest kolejny, olbrzymi mankament koncertow pop rockowych, muzyki rozrywkowej, jak zwal tak zwal. Gawiedz, ktora tam przylazi i zamiast sie cieszyc muzyka, za ktora zaplacili kupe forsy, spedza 2 godziny kursujac miedze barem i kiblem, przeszkadzajac i rozpraszajac wszystkich wokol. Czy naprawde nie mozna sie napic przed, albo po ? Nie wszedzie tak jest, generalnie im wyzszy poziom imprezy, tym wyzszy poziom uczestnikow i bywaja koncerty, gdzie naprawde ludzie wiedza, po co przyszli i nie jest to drogie piwo w plastikowych kubkach. Mimo to i mimo calej otoczki i atmosfery grania na zywo, coraz czesciej lapie sie na tym, ze lepiej bym sie bawila w fotelu ogladajac to samo na DVD. Po prostu zazwyczaj nie potrzebuje innych ludzi, aby sie tym cieszyc, a nierzadko wrecz mi oni w tym przeszkadzaja.
Moral z tego taki, ze teraz bede chodzic na koncerty za maksymalnie £20 - £40, w mniejszych salach, nie na masowki i raczej juz nie na bardzo popularnych wykonawcow, na ktorych nie sposob kupic biletu w normalnej cenie i bez rocznego wyprzedzenia. Ostatnio tak poszlam na norweskiego saksofoniste Jana Garbarka w Royal Festival Hall nieopodal Waterloo Station. Akustyka swietna, poziom znakomity, atmosfera i publicznosc bardzo dobre, bilet tani - czego chciec wiecej ? A jelenie niech przeplacaja dalej...
Jak podkreslilam, kocham muzyke (dobra!) ale mam tez inne zainteresowania i cele w zyciu i sa one dla mnie wazniejsze od nabijania kabzy wedrujacym cyrkom na kolkach.

Friday, November 11, 2016
***
W kontescie wydarzen tego roku poczelam sie zastanawiac nad sednem takich pojec, jak narodowosc, obywatelstwo, naturalizacja. Kazdy teraz chce albo zostac Brytyjczykiem, albo Irlandczykiem, niektorzy nawet odgruzowuja zapomniane dawno polskie korzenie aby capnac paszport EU zanim pani May nas oficjanie wypisze z tego klubu. Amerykanie zas nagle zapalali miloscia do Kanady.
Jaki sens ma narodowosc czy obywatelstwo w dzisiejszym zglobalizowanym swiecie, zakladajac, ze nie jestesmy czlonkiem plemienia spedzajacym caly zywot w tym samym skrawku dzungli albo Amerykaninem dla ktorego swiat konczy sie na polu kukurydzy, wielkiem moze, ale jednak polu ? Sa ludzie, ktorzy nigdy nie byli poza granicami swego kraju, a nawet miejscowosci, ale nie o takich mi chodzi.
W dzisiejszych czasach mozna urodzic sie w jednym kraju, dorastac w innym, konczyc szkoly w jeszcze innym, na staz czy do pierwszej pracy wybrac sie do innego kraju i wreszcie osiedlic sie gdzie indziej aby na emeryture znow przeniesc sie gdzie dobrze, cieplo i tanio. Co za tym idzie, jestesmy przynajmniej dwujezyczni, obracamy sie wsrod przedstawicieli roznych kultur, podrozujemy i generalnie mamy poszerzone horyzonty, wiedzac, ze poza polem kukurydzy rosnie jeszcze cos innego ;) Wolny przeplyw towarow i ludzi odzwierciedla i ulatwia taki sposob zycia, nikogo jednoczesnie nie zmuszajac, aby studiowal w ramach Erasmusa czy zrywal owoce gdzies za granica, zeby zarobic na kieszonkowe. Kto chce, moze w swojej kukurydzy siedziec i cale zycie, jak mu z tym dobrze.
Czy nie byloby latwiej machnac reka na te wszystkie obywatelstwa i paszporty i stworzyc jeden, rozpoznawalny miedzynarodowo dokument ID/travel, mozna by w nim wpisac czy delikwent sie urodzil w Toruniu czy w Manili, ale generalnie bylby to ten sam dokument po to tylko, zeby sie moc czyms wylegitymowac na calym swiecie. Czy nie byloby prosciej, aby np. zamiast przymusowej niemal nacjonalizacji, bo teraz zeby uzyskac 100 % pewnosci co do zostania w UK trzeba wyrabiac ichni paszport, mozna bylo takim uniwersalnym ID sie poslugiwac i sluzylby on zarazem jako permenentny work permit ? Wszak cala ta zawierucha z aplikowaniem na te wszystkie rezydencje bierze sie nie stad, ze nagle Polacy sie poczuli Brytyjczykami. Chodzi tylko (i az) o prawo do pracy, kupna domu itd. To troche jak z malzenstwem i jego wersja light czyli zwiazkiem partnerskim. Nie ma potrzeby deklarowac na reszte zycia przynaleznosci do jednej stajni. Naturalizacja brzmi strasznie powaznie, jakby czlowiek nabywal nowej tozsamosci, podczas gdy chodzi o papierek do mieszkania i podrozowania.
Mozna sie czuc czescia swojego narodu (w granicy rozsadku), ale juz niekoniecznie utozsamiac sie z aparatem panstwowym. Jestem pewna, ze wielu Polakow, Bryjczykow i Amerykanow w tym momencie nie pala sympatia ani do jednego, ani drugiego. O sobie moge powiedziec jedno: nawet 10 brytyjskich paszportow nie zrobiloby ze mnie Brytyjki. Mam minimalna potrzebe przynaleznosci, z Polski wynioslam to, co wynioslam, odrzucam plewy, czyli te elementy naszej kultury, ktore sa nie do zniesienia, z lokalnej kultury przyswajam to, co mi pasuje. Po co mam sie zaraz okreslac, kim jestem ? Jestem soba, mam imie, nazwisko i adres stajni. Tyle mi wystarczy, aby zaprezentowac sie swiatu.
Swiat jednakowoz uwaza ubecnie inaczej i zapelnia sie debilami z flagami na koszulkach, ostentacyjnie i wrzaskliwie deklarujacymi swoj przasny patrotyzm. I dalejze na pole kukurydzy.
Jaki sens ma narodowosc czy obywatelstwo w dzisiejszym zglobalizowanym swiecie, zakladajac, ze nie jestesmy czlonkiem plemienia spedzajacym caly zywot w tym samym skrawku dzungli albo Amerykaninem dla ktorego swiat konczy sie na polu kukurydzy, wielkiem moze, ale jednak polu ? Sa ludzie, ktorzy nigdy nie byli poza granicami swego kraju, a nawet miejscowosci, ale nie o takich mi chodzi.
W dzisiejszych czasach mozna urodzic sie w jednym kraju, dorastac w innym, konczyc szkoly w jeszcze innym, na staz czy do pierwszej pracy wybrac sie do innego kraju i wreszcie osiedlic sie gdzie indziej aby na emeryture znow przeniesc sie gdzie dobrze, cieplo i tanio. Co za tym idzie, jestesmy przynajmniej dwujezyczni, obracamy sie wsrod przedstawicieli roznych kultur, podrozujemy i generalnie mamy poszerzone horyzonty, wiedzac, ze poza polem kukurydzy rosnie jeszcze cos innego ;) Wolny przeplyw towarow i ludzi odzwierciedla i ulatwia taki sposob zycia, nikogo jednoczesnie nie zmuszajac, aby studiowal w ramach Erasmusa czy zrywal owoce gdzies za granica, zeby zarobic na kieszonkowe. Kto chce, moze w swojej kukurydzy siedziec i cale zycie, jak mu z tym dobrze.
Czy nie byloby latwiej machnac reka na te wszystkie obywatelstwa i paszporty i stworzyc jeden, rozpoznawalny miedzynarodowo dokument ID/travel, mozna by w nim wpisac czy delikwent sie urodzil w Toruniu czy w Manili, ale generalnie bylby to ten sam dokument po to tylko, zeby sie moc czyms wylegitymowac na calym swiecie. Czy nie byloby prosciej, aby np. zamiast przymusowej niemal nacjonalizacji, bo teraz zeby uzyskac 100 % pewnosci co do zostania w UK trzeba wyrabiac ichni paszport, mozna bylo takim uniwersalnym ID sie poslugiwac i sluzylby on zarazem jako permenentny work permit ? Wszak cala ta zawierucha z aplikowaniem na te wszystkie rezydencje bierze sie nie stad, ze nagle Polacy sie poczuli Brytyjczykami. Chodzi tylko (i az) o prawo do pracy, kupna domu itd. To troche jak z malzenstwem i jego wersja light czyli zwiazkiem partnerskim. Nie ma potrzeby deklarowac na reszte zycia przynaleznosci do jednej stajni. Naturalizacja brzmi strasznie powaznie, jakby czlowiek nabywal nowej tozsamosci, podczas gdy chodzi o papierek do mieszkania i podrozowania.
Mozna sie czuc czescia swojego narodu (w granicy rozsadku), ale juz niekoniecznie utozsamiac sie z aparatem panstwowym. Jestem pewna, ze wielu Polakow, Bryjczykow i Amerykanow w tym momencie nie pala sympatia ani do jednego, ani drugiego. O sobie moge powiedziec jedno: nawet 10 brytyjskich paszportow nie zrobiloby ze mnie Brytyjki. Mam minimalna potrzebe przynaleznosci, z Polski wynioslam to, co wynioslam, odrzucam plewy, czyli te elementy naszej kultury, ktore sa nie do zniesienia, z lokalnej kultury przyswajam to, co mi pasuje. Po co mam sie zaraz okreslac, kim jestem ? Jestem soba, mam imie, nazwisko i adres stajni. Tyle mi wystarczy, aby zaprezentowac sie swiatu.
Swiat jednakowoz uwaza ubecnie inaczej i zapelnia sie debilami z flagami na koszulkach, ostentacyjnie i wrzaskliwie deklarujacymi swoj przasny patrotyzm. I dalejze na pole kukurydzy.
Subscribe to:
Posts (Atom)