For Your Pleasure

For Your Pleasure

Friday, March 09, 2012

Culture Vulture - ciag dalszy

Wczoraj spedzilam nadzwyczaj przyjemny dzien w Londynie - wzielam sobie wolne i zrobilam dlugi weekend, naiwnie sadzac, ze w dzien powszedni jakos da sie po tym miescie chodzic bez bycia deptaym i popychanym co i rusz przez motloch. A gdzie tam. O szczegolach za moment, najpierw pare slow o filmie, na ktory mialam pojsc do kina, ale na szczescie nie poszlam - 'Machine Gun Preacher'.

Dita lubi Gerarda Butlera, ubolewa na wiesc o jego uzaleznieniu od heroiny i zyczy mu opamietania w tej kwestii. Co do filmu: zaczyna sie dobrze, zaczyna sie mocno, jakkolwiek stereotypowo. Zabijaka wychodzi z wiezienia, oczekuje go, niczym Penelopa, wierna malzonka (partnerka ?), ktora w tym filmie powiela najgorszy wzorzec kobiety przyssanej do swojego chlopa bez wzgledu na wszytko. Niech pije, bije, kto wie, moze ktoregos dnia sie opamieta i przykladowo wezmie za uczciwa robote, a rodzinke z trailera wyprowadzi do pieknego domu ? Tak sie dzieje, bohater zaciagniety przez swiatobliwa polowice do kosciola nawraca sie na droge cnoty. Nawiasem mowiac, chrzescijanstwo amerykanskie to jakis odlot: kazdy moze sobie postawic szope, rozdac ulotki i zaczac w niej odprawiac modly. Fajnie! Patrzac na uczestnikow owych wesolych spedow, mialam wrazenie, ze widze oddzial lekko uposledzonych na przepustce...Niewazne, podczas jednej z takich imprez pada informacja o misji w Afryce. Pan Sam Childers postanawia sie tam udac, troche pomachac lopata i pobiegac z taczkami. Zaczyna sie interesowac lokalna sytuacja i chce zobaczyc cos wiecej - udaje sie mu w koncu ujrzec na wlasne oczy zrujnowana wioske i setki uchodzcow. Tu zaczyna sie wlasciwa akcja filmu, czyli Childers, ktory notabene jest postacia autentyczna, decyduje sie zbudowac sierociniec dla owych dzieciakow, co naturalnie nie podoba sie Armii Wyzwolenia czegos tam, czyli lokalnym kacykom i ktora robi mu wbrew, na co nasz bohater odpowiada w naturalny dla siebie sposob, mianowicie zaczyna siac przemoc i odwet. Przez reszte filmu ogladamy go, jak jezdzi w te i wewte do Sudanu, zaniedbuje wlasna rodzine i przyjaciela, zastawia wszystko, co ma, sprzedaje biznes, terroryzuje managerow bankow, zeby udzielali mu kolejnych pozyczek, a wszystko to po to, zeby realizowac swoje zamierzenia w Afryce. W koncu popada w spirale nienawisci - maly chlopczyk, zmuszony do zabicia wlasnej matki przez oprychow z tej Armii czegos tam, recytuje mu jakas kompletnie nieprzekonujaca w ustach dziecka gadke o tym, ze nie trzeba nienawidzic, bla bla - Sam sie opamietuje, uspokaja, dzwoni do rodzinki, zapewnia ich o swojej milosci i wszystko jest git. Na koncu dostajemy info, ze prawdziwy Sam Childers wciaz dziala w Sudanie, a jego zona nadal prowadzi ten samozwanczy kosciol. The end.

Postac ciekawa, historia zajmujaca, film powienien byc dobry, ale nie jest. Moglby byc o tym, ze altruizm to tak naprawde zakamuflowany sprytnie egoizm, pomagamy innym, zeby ulzyc wlasnemu sumieniu i poczuc sie lepiej. Jest amerykansko, hollywoodzko, jest troche wojennej grozy, aktorstwo na poziomie serialu familijnego, Butler fajnie wyglada, jak strzela. Zapewne o to chodzilo. Aha, jest to film stanowczo za dlugi - ledwo zdzierzylam te dwie godziny. W skali 1-10 daje 6.

Dobra, teraz Londek. Juz pare tygodni temu chcialam pojsc na wystawe Hockney'a w Royal Academy of Arts, ale bilety online byly wyprzedane, zas bez zabukowanego biletu w ogole nie bylo warto sie isc. Koniec koncow wybralam sie wczoraj, kolejka do kas dluga na jakies 200 dusz, ale stalam w niej moze z pol godziny. Na bilecie jest godzina, o ktorej nas wpuszcza - jest taka frekwencja, ze musza kontrolowac liczbe zwiedzajacych. A wystawa - coz, znawczynia malarstwa nie jestem, Hockney'a pamietam z podrecznika do plastyki, gdzie umieszczono slynny obrazek z basenem. Na szczescie nie wystawiano kalifornijskich basenow, a przeglad landszaftow, Hockney jest tez bowiem wybitnym malarzem krajobrazow, maluje w plenerze, jak i w studio, na podstawie sporzadzonych w plenerze szkicow weglem. Kilka z tych szkicow rowniez pokazano, sa fenomenalne. Szacun. Wystawa jest  fajnie pomyslana, w kazdej sali mamy konkretny okres w dzialalnosci malarza, w ostatniej sa bodajze 52 obrazy bedacych odbitkami z iPada, na ktorym 74 - letni Hockney maluje namietnie i z fantastycznymi rezultatami. Dodam, ze tematyka jego dziel to glownie rodzinne Yorkshire, a takze amerykanski Wielki Kanion i park Yosemite. Najwieksze obrazy (tytul wystawy: A Bigger Picture) sa zlozone z kilkudziesieciu osobnych paneli i robia niesamowie wrazenie. Tym, co urzeka najbardziej, jest jednak kolor. Jego wykorzystanie jest po prostu mistrzowskie. Niesamowite, jak nudne pole, czy dwa krzaki na krzyz mozna przeobrazic w psychodeliczna orgie barw. Osobiscie uwielbiam kolor, nawet tak fluorescencyjny, jak tu:








Polecam kazdemu, kto w jakikolwiek sposob pracuje z kolorem, czy to w fotografii, urzadzaniu wnetrz i wystaw sklepowych, modnym obecnie wizazu - ta wystawa naprawda otwiera oczy. Wstep £14.

Docenilam wreszcie londynskie metro, dzieki ktoremu mozna sie sprawnie przemieszczac po molochu. Pojechalam na Oxford St, mala wizyta w Primanim, Selfridges i stoisku Illamasqua, wreszcie M&S. Przyciagalam dziwne spojrzenia, mierzac buty na dziale dzieciecym, a konkretnie chlopiecym. Numerowka dziecieca pokrywa sie z dorosla, wiec znalazlam dla siebie wcale eleganckie polbuty ze skory za polowe ceny, ktora zaplacilabym na dziale babskim. Wracajac jeszcze do wystawy, jako ze tlum byl nieludzki, nie moglam sie oprzec podpatrywaniu ludzi i zauwazylam, ze wiekszosc mezczyzn miala na sobie bardzo dobre obuwie. Czyli jakis tam ulamek procenta plci meskiej rejestruje, ze swiat butow nie konczy sie na rozdeptanych bialych adidasach. Hallalujah.

Potem na Leicester Square. O 19:50 grali 'Shame', wiec podskoczylam do Opery po program i po malym posilku poszlam na film. Film o uzaleznieniu od seksu, dodam. Temat pokazany swietnie, z wyczuciem, niewulgarnie (dla mnie przynajmniej), choc scen seksu, ktory dla bohatera jest tak naprawde niekonczaca sie meczarnia, nie brak. Nie sa one zenujace, tyko smutne. Michael Fassbender w kolejnej znakomitej roli, podobnie moglby to zagrac moze Christian Bale...Carey Mulligan w roli jego siostry, kabaretowej wokalistki - nie przekonala mnie jej rozwleczona wersja 'New York, New York', ale to moja opinia. Jesli ktos jeszcze mysli, ze seksoholizm to kolejny po cellulicie i ADHD sztuczny problem zachodnich spolecznstw, niechaj obejrzy, moze mu cos sie odblokuje pod czaszka. Moja pierwsza mysl po napisach koncowych: straszne, po prostu straszne, jak cos takiego sie z czlowiekiem dzieje. Dobry film. 8/10.

Coz, tyle na razie o doznaniach kulturalnych. Kolejny wypad planuje tuz przed Wielkanoca, tym razem na sztuke, bo jeszcze ani razu nie bylam w Anglii w teatrze.


Czuj duch!

2 comments:

  1. No no, szacunek za kulturę! Fajne te obrazy :) Ja nawet nie pamiętam, kiedy w kinie byłam, ale bilety już mam, może w Patryka się wybierzemy... Pzdr :)

    ReplyDelete
  2. Heh, kultura na wyciagniecie reki, wiec jakze nie skorzystac ? Pzdr!

    ReplyDelete