For Your Pleasure

For Your Pleasure

Sunday, April 17, 2011

To tu, to tam

Londyn jak zwykle budzi we mnie mieszanine skrajnych uczuc, od fascynacji po wstret, z tym ze przez ostatnie dwa dni dominowalo niestety to drugie. Chyba sie juz nie nadaje do wielkich aglomeracji. Poziom halasu i smrodu ulicznego przekracza wszelkie ludzkie normy. Slynna Oxford Street rozczarowuje; co dwa kroki Zara, H&M, Zara i znow H&M i tak w kolko. To jest wszedzie, wiec nie ma sensu sie w tamte rejony zapuszczac (chyba, ze ktos ma ochote zajrzec do Bossa czy innego Burberry na Regent Street, o rzut beretem a o wiele ladniej...no i sklep National Geographic, a w nim porozwieszane fascynujace fotografie i przecenione koszulki, tudziez inne horrendalnie drogie maskotki, globusy, co kto lubi...). Zaluje wiec, ze nie poszlam do jakiegos muzeum, no ale trudno. Nie zaluje natomiast zaplatania sie w uliczki Soho. Klimat mi pasuje, knajp i kafejek multum, padlo na wegetarianska chinszczyzne, czytaj: soja, soja i jeszcze raz soja, do tego wiadomo, noodles i wodorosty - zdecydowanie moj przysmak, posypane wedle rady cukrem. Dalej, Covent Garden, rowniez bardzo pozytywnie odebralam, choc w sobote scisk niemilosierny. Idac za ciosem, nabylam wykaligrafowany obrazek z ladna sentencja o wierze w siebie i swoje marzenia, z tych, co chodza po £3.99 (obrazki, nie marzenia), dalej, placzac sie po dziwnych zakamarkach dotarlam do stoiska z sukienkami udajacymi tradycyjne, w rozne zlote smoki i inne zawijasy, przymierzylam trzy i nabylam droga kupna jedna, dluga, czarna. Smoki oczywiscie zlote. Drogi podrozniku: chcesz do Chin ? Jedz do Londynu. End of story.

A sedno programu, czyli show ? Po pierwsze, moje rozterki w kwestii ubioru okazaly sie nieuzasadnione, widzialam gawiedz w dzinsach, facetow wprawdzie w garniturach, ale z plecakami (prosto z pracy przybyli, biedaczyska), obuwie normalne, zadnych tam sukien czy karakulow. Po drugie, najtansze miejsca wcale nie sa takie zle i wcale nie sa gorsze od tych dwa, trzy razy drozszych, oddalonych o kilka metrow. Grunt, zeby nie siedziec na samym skraju. Owszem, po trzech godzinach wykrecania glowy kark boli, boli krzyz, bo wszyscy jak jeden maz wychylaja sie poza barierki, zeby zobaczyc WIECEJ. Moj sasiad z lewej, dziadek z lornetka, malo nie wypadl przez owe barierki, kiedy na scenie mignela jakas piers obnazona, czy tam dwie. Po trzecie, nad scena wisi ekran, a na nim napisy po angielsku, doskonale widoczne, wiec wiemy, kto dobry, kto zly i co sie ogolnie rzecz biorac dzieje. Na spiewie sie nie znam, wiec oceniac nie bede, acz ludnosc goracymi brawami nagrodzila wykonawczynie glownej postaci, ze tak powiem, orkiestra zas kilkukrotnie zagluszyla spiewakow i nie wiem, czy jest to efekt zamierzony, czy komus nie stalo pary w plucach. Tak czy siak, w lipcu czeka nas Tosca z Angela Gheorghiu, tudziez Madama Butterfly. Zyc, nie umierac i nic tylko zamieszkac gdzies w podziemiach opery jak niejaki upior i wkradac sie na performanse.

Dodam jeszcze, ze podroz pociagiem w tzw. quiet coach wcale nie musi byc cicha, jesli za sasiedztwo mamy dziecko grajace przez bite dwie godziny w jakas konsole wydajaca dzwieki z pogranicza Super Mario Bros. Masakra.

2 comments:

  1. Z tymi podziemiami opery to niewykluczone, że trafiłaś w sedno.

    "Tuesday night, if the events depicted in Terminator: The Sarah Connor Chonicles are to be believed, is the night that Skynet, the giant computer network, gains consciousness.

    In fact, that moment is supposed to take place at precisely 8:11 p.m. April 19, 2011. And, brace yourselves, two days from now, on Thursday, April 21, Skynet, and its robotic armies, are supposed to begin their assault on humanity."


    Trza się będzie kryć jak nic. Ino performansów nie będzie :(

    ReplyDelete
  2. Niech na calym swiecie wojna, byle nasza wies spokojna ;)

    ReplyDelete