Po raz pierwszy obskoczylam dwa kraje naraz, co z uwagi na bliskosc poludniowej Francji i polnocnej Hiszpanii okazalo sie dla niezmotoryzowanego turysty bardzo latwe. Lecialam do Asturias w towarzystwie chmary hiszpanskiej dziatwy, jak nic wracajacej ze szkolnej wycieczki do Londres. Moj Boze, ja w ich wieku sie cieszylam, jak nas do Krakowa wyslali na jeden dzien, czy innej Rabki. Poczatkowo jazgotliwi, zostali usadzeni wespol-zespol i reszta pasazerow odetchnela z ulga, zrobilo sie ciszej a ja zatopilam sie w lekturze 'Killing Floor' (another Jack Reacher book, aha!). Po niecalych dwoch godzinach samolot smignal nad plaza, jakimis chaszczami i wyladowalismy. Lotnisko male, ale dobrze, ze jest i laczy nas z tym malo znanym, celtyckim, nigdy nie podbitym przez Maurow zakatkiem Hiszpanii. Wsrod pasazerow bylo niewielu Anglikow, jak sie potem okazalo, w Oviedo bylo ich jeszcze mniej.
Okazalo sie, ze nic z lotniska nie jedzie do miasta w przeciagu kolejnych dwoch godzin, zatem wraz z dwojgiem uprzejmych i mowiacacych po angielsku (ewenement, jak sie okazalo) Hiszpanow wzielam taksowke, jakos znalezlismy moj hotel i tam doznalam niemalego szoku. Poczatkowo wrazenie bylo dosc dobre, mimo smrodu papierosow unoszacego sie po wszystkich pietrach. Recepcjonista, stary dziadek, oczywiscie mowil tylko po hiszpansku, obadal moj paszport, po czym zapytal o nacionalidad...Przeciez widac w paszporcie. Kiedy dotarlam do mojego pokoju, okazalo sie, ze mam podwojne lozko, ale za to trzy z czterech gniazdek nie dzialaja a kabina prysznicowa rozpada sie na kawalki i jest brudna. Coz, to jest to, co dostajemy za £25/noc. Zabilam podejrzanego insekta pedzacego ku lazience i poszlam spac.
Nastepne trzy dni: eksploracja Oviedo i nadmorskiego Gijon. Oviedo okazalo sie uroczym, eleganckim - moze nawet zbyt posh - niesamowicie czystym i ladnym miastem i przeroslo moje oczekiwania. Nastawialam sie na dziure z malenka starowka, na deszcze i nude. Nic z tych rzeczy. Spokojnie mozna tam udac sie na bank holiday weekend, a w lecie uzyc jako bazy do wypadow w kierunku gor. O charakterze miasta decyduja wszechobecne rzezby i pomniki, w tym bohomaz Salvadora Dali, nieopodal dworca. Pogoda na piatke, chlodno rano i wieczor, w koncu to dopiero polowa kwietnia, po poludniu robilo sie wrecz goraco. W niedziele postanowilam znalezc slynne przedromanskiego koscioly, ktore niestety byly zamkniete, ale i tak marszruta ku wzgorzu Naranco byla bardzo przyjemna, choc dluga. U gory cicho, zielono, wszedzie ladne wille - zapewne najdrozsza dzielnica miasta. Za dnia napatoczylam sie na ludowy zespol grajacy na kobzach i plasajacy jakies ludowe tany. Juz dawno nic tak mi sie nie spodobalo! Pochodzilam po pchlim targu, zrozumialam, dlaczego wszyscy targaja zielone chabazie (Niedziela Palmowa, ciolku...), zlokalizowalam dworzec kolejowy (5 min drogi od hotelu) i autobusowy oraz centralnie polozony, wielki park San Francisco. Poniedzialek zszedl mi na wycieczce do niedaleko polozonego portowego Gijon, gdzie wreszcie skosztowalam slynnej La Fabada (fasolka po bretonsku, tylko ze z chorizo) i sidra. Wszystko to dzialo sie w opanowanej przez lokalnych raczej niz turystow knajpie, z psem wsadzajacym mi prawie leb do talerza (perdon, perro no molesta ?) Asturyjski cider smakuje jak sok wycisniety ze zgnilych jablek i prawidlowo, niestety po zaledwie jednej flaszce 0.75 cl nadawalam sie tylko do sjesty. Zamiast tego poszlam wzdluz plazy do Gijon Aquarium, gdzie ponoc rekiny i inne stwory pokazuja. Niestety, z wizyty tej niewiele pamietam, ale i tak miejsce to wydaje sie godne polecenia, jesli tam kiedys bedziecie. Bilet 15 euro.
Wymeldowalam sie we wtorek rano, zostawilam manele w hotelu i poszlam szukac przystanku Eurolines, ktory okazal sie byc umiejscowiony na dworcu autobusowym, a ja go szukalam po jakichs rondach nie wiadomo gdzie...Pochodzilam jeszcze po handlowej czesci, zajrzalam do Desigual, ruszylam na starowke, posililam sie turystycznym menu za 9 euro, znalazlam pomnik Woody Allena i podreptalam w kierunku dworca. Po 12 godzinach spedzonych w autokarze w poczatkowo ciemnoskorym towarzystwie - autobus jechal do Paryza z przesiadka w Bilbao, wiec sami Paryzanie nim jechali, hehe - dotarlam do Carcassonne, na szczescie na 7, a nie 6 rano. Znalazlam B&B, porzucilam plecak i ruszylam w kierunku cytadeli, czyli La Cite, zatrzymujac sie na sniadanie w kafejce, gdzie z miejsca poczulam francuski klimat: ludzie czytajacy poranna gazete przy kawie, przechodnie z bagietkami, pierwsi turysci z aparatami. Atmosfera bardzo laid back, nikt sie tam nie spieszy, bo i po co. Pogoda pocztowkowa, juz kolo 10 - tej zrobil sie upal. Obeszlam zamek z zewnatrz, odkrylam z radoscia, ze z murow widac osniezone Pireneje, polazilam wsrod sklepow z pamiatkami i ruszylam z powrotem z w strone B&B, aby stamtad zabrac sie z wlascicielka na lotnisko, aby odebrac Dublinie :)
c.d.n. - niech Dublinia najpierw zrelacjonuje swoje langwedockie wrazenie, a ja doloze moje trzy grosze.
Dodam tylko, ze pomimo iz Hiszpanie nie wladaja jezykami obcymi i aby dostac klucz do mojego pokoju, musialam napisac jego numer na kartce, w McDonaldzie dogadywalam sie na migi, tylko w punktach informacji turystycznej bylo ciut lepiej, to i tak okazywali pomoc, na ile sie dalo, pokazywali droge itd.
Tymczasem, niech przemowia obrazy:
Dublinia zaraz wrzuci dlugi post ;)
ReplyDeleteNo i nie mam juz wlasciwie nic do dodania :)
ReplyDeletePiękne widoczki! A mnie winnice już dawno chodziły po głowie, więc zazdroszcząc Langwedocji zabukowałam dziś październikowy bank holiday w Bordeaux z moją girl friend K. :)
ReplyDeleteI znakomicie!
Delete