Wszechswiat nade mna czuwa: udalo mi sie opuscic UK na czas przed- i okoloswiateczny a tym samym uniknac kleski zywiolowej i gotowania bigosu przy swiecach. W cesarsko - krolewskim grodzie mielismy natomiast codziennie piekne slonce, zero deszczu, sniegu i temperature dobijajaca chwilami do 12 stopni (Dita sie dziarsko wyrozbierala i przeziebila). Jakie wrazenia tym razem ? Nie moglam uwierzyc, ze w kazdej prawie masarni czy spozywczaku dostac mozna bylo nieprzebrane ilosci indykow, kaczek, gesi i krolikow, a na Kleparzu to i jagniecinka, panie. Baba w warzywniaku na rogu w najlepsze sprzedaje granaty; pomiedzy cebula a marchewka wala sie awokado. Jeszcze poltora roku temu nic takiego nie mialo miejsca. Smaki azjatyckie rowniez coraz smielej wkraczaja na polki osiedlowych marketow i znalezienie tajskiego gotowca czy nawet 'przyprawki' zalatujacej dalekim wschodem nie nastrecza juz trudnosci. Jednoczesnie nie rezygnujemy z tradycyjnych ingrediencji i bardzo dobrze, best of both worlds. Mialam okazje uczestniczyc w kupnie karpia (usieczon na miejscu), pomagalam takze go patroszyc i lupilam oczy. Usmialam sie setnie podsluchujac jak ludzie uzeraja sie w kolejce po ryby ("PAN TU NIE STAL! TU JEST KOLEJKA!"), niczym za dawnych czasow. Czasy sie zmienily, obyczaje te same.
Wracajac lecialam po raz pierwszy na lotnisko London Southend o ktorym moge powiedziec tyle, ze znajduje sie gdzies wsrod pol, w bardzo nudnej rolniczej okolicy, malo osob tam lata (samolot 27-go grudnia mial puste miejsca), jest najwyrazniej w ciaglej rozbudowie a dojazd na dworzec Waterloo zajal mi niecale 2 godziny. Loty z Southend sa tansze niz ze Stansted czy Gatwick, wiec bede miec to na uwadze, choc mieszkam zdecydowanie za daleko, aby stamtad regularnie latac.
Wczoraj wyjatkowo nie bylo huraganu i ulewy wiec wybralam sie do raju zakupowego w Southampton: nareszcie miasto z normalnymi, szerokimi ulicami a nie, jakby powiedzial moj dentysta, 'interior' angielski, gdzie dwa psy nie sa w stanie sie minac na chodniku...Powrocilam z pierwszym w zyciu zakupionym mebelkiem z meblarskiego Primarka, czyli Ikei. Obawialam sie, ze to bedzie jak PRL-owska podroba Lego, czyli nic do siebie nie bedzie pasowalo, ale skrecilismy i stoi, oblozone do maksimum ksiazkami i jak przez noc nie trzasnie, to stac bedzie. Koszt: cale £20 :-D Pojadlam slynnych meatballsow z zurawina, a po powrocie spedzilam caly wieczor skladajac kartony, pudelka, przegrodki do szuflad i inne bajery, ktore uwielbiam, bo szalenie ulatwiaja zycie, zwlaszcza w spartanskich warunkach, kiedy na nic nie ma miejsca.
W czwartek trza wrocic do roboty. A nuz bedzie powercut znowu ? Trzymam za to kciuki, a bawiacym sie na rozmaitych Sylwestrach zycze, aby jednak starczylo pradu i cieplej wody, przynajmniej do polnocy.
Do siego roku (podsumowanie bedzie, jesli bedzie, pozniej...).
PS. Dziekuje Wszechswiatowi rowniez za to, ze z moich planow swiatecznym w Zakopanem znow nic nie wyszlo; bylyby to najbardziej beznadziejne swieta ever.
Haha , pan tu nie stal jeszcze zywe?? Nie ma to jak swieta poza domem. Co d Ikei - uwielbiam i wcale nie sa to rzeczy niskiej jakosci.Dub
ReplyDeleteZywe, wiecznie zywe :) IKEA ma u mnie plusa!
ReplyDeletehe, he pierwszy mebel jaki kupiłam na Wyspach ,to by regał na książki z Ikei:)
ReplyDeleteDobrego roku Ci życzę kuleżanko!
A bo my z tych to posiadaja w domostwach ksiazki :) Dziekuje i nawzajem!
ReplyDelete