Witam. Pominawszy rozwlekle wstepy, tlumaczenia i inne dywagacje, pozwole sobie przejsc do sedna sprawy, czy tez Spraw.
Wczoraj, dnia 30 stycznia Roku Pańskiego 2011 wraz z siwowlosa, lysiejaca (żeby nie powiedziec wprost – lysa jak kolano), brzuchata i pomarszczona publicznością MEN Arena podziwiałam popisy leciwego szansonisty Briana Ferry i jego licznego zespolu. Zastanawiam się, czy akustyka tego miejsca zmienia się w zależności od tego, ile zapłaciliśmy za bilet i gdzie siedzimy. Tym razem nie miałam leku wysokości, jak na Depeche Mode, ale i słychać było wg mnie nieco gorzej. ‘Avalon’ będzie mi się odtad po wieki kojarzyl z pracownikiem obsługi mopa i miotly, który przyszedł był pozamiatac rozlane przez kogos piwo (Health and Safety! Health and Safety!) i zasłonił mi widok na scene w samym srodku sławetnej wokalizy. Jak rzeklaby Lily Allen: Fuck you very much. Poza tym było w miare spokojnie, widzowie w moim sektorze nie latali w te i wewte jak koty z pęcherzem; paru opuściło spektakl podczas końcówki. Widocznie musieli gnac na pociag, albo mieli dosc Manzanery. Mnie podczas tych niecałych dwóch godzin przeszedl zupełnie PMS i mogłabym tak siedzieć kolejne dwie, raczka uderzac w kolano i uśmiechać się od ucha do ucha. Jak ci goscie to robia, ze nie przekraczaja niebezpiecznie cienkiej granicy pomiedzy smacznie zaaranżowanymi melodiami, a kotleciarstwem ? I te muchy, te garnitury…Ciekawam, czy to ostatnie tournee. Bo ja się ponownie przejde, bardzo, bardzo chętnie.
Tyle z ostatnich wydarzen kulturalnych. W MEN zagraja jeszcze w tym roku Roger Waters i Rush. I Rihanna, jakżebym mogla o niej zapomniec.
Ściągnęłam sobie z Internetu ladnie zrobiony film ‘La Boheme’ z Anna Netrebko i Villazonem tenorem. Bo ja się ostatnio, proszę Panstwa, zainteresowałam dosc intensywnie opera. Cosik mi się w mozgu musialo poprzestawiac, to pewnie te szatańskie wersety, co je intonujemy podczas cotygodniowych seansow jogi…Piracka ’Cyganeria’jest poszatkowana na pare czesci i nie posiada napisow, wiec słucham w ciemno – i tak wiadomo, ze na koncu bohaterka albo się zabije, albo umrze z miłości, albo ja wykoncza suchoty. Skądinąd, typowy plot w operach to istna telenowela, podlana obficie sosem przemocy, od jakiej wlos się jezy na glowie: morderstwa, tortury, wrzaski zza kulis. I, jak już wspomniałam, obowiązkowe samobójstwa i suchoty. Nic dziwnego, ze mi się podoba! A oto jak Royal Opera House zacheca na swej stronie internetowej do obejrzenia ‘Aidy’: This production contains some nudity and scenes of a violent nature. Ma sie rozumiec, ze sie wybieram, wypadnie akurat na tydzien przed urodzinami, wiec sprawie sobie mily prezencik w postaci wycieczki do Londynu. A jak mi tenor Alagna pierzgnie wszystkim na scenie i wyjdzie w srodku arii, jak to ohydnie uczynil był w La Scali, to obiecuje, ze dopadne, dorwe i skopie mu sycylijski tylek. A tak!
Coz jeszcze rzec mogę ? Zyje, trwam, po raz setny zmienilam prace, planuje nadal brnac w kolejne muzyczne przygody i życiowe zawirowania. Stare się skończyło, nowe się zaczęło. Nie mam polskiej czcionki, co, mam nadzieje, nie sytuuje mnie w szeregach zdrajcow Ojczyzny.
Buziaki. I shall be back soon.
Sytuuje ale co tam , nie takie rzeczy przeżylim i cieszym sie widząc tę nie polską czcionkę, byle tyma recyma:)
ReplyDeleteZ tego samego powodu jawi mi się przyjemną opera i nie jeden raz miała te same skojarzenia z mydelniczką.
zośka
Witam najserdeczniej na nowych smieciach :)
ReplyDeleteWitaj ponownie :-D
ReplyDeleteJa tak z PMS mialam na DM wlasnie :-)
Heh, "muzyka lagodzi PMS" :-D
ReplyDelete